+3
sztukapodrozowania 22 sierpnia 2014 13:29
Pierwszym krokiem, który umożliwi każdemu udany pobyt w Bangkoku, jest zawiązanie z tym miastem przyjaźni. Jak to z każdą przyjaźnią już bywa, musimy zaakceptować wady drugiej strony. Na wady Bangkoku składa się niewyobrażalna wręcz, miejska duchota, nieziemski ruch samochodowy i otępiający smród. Pogodziwszy się z wyżej wymienionymi, Bangkok zaczyna się powoli podobać. Odsłania, minuta po minucie, coraz więcej sekretów. I tak, duszność przestaje przeszkadzać, a z gąszczu smrodu zaczynają się wyłaniać zapachy.



Do Bangkoku trafia się z wielu powodów. W większości przypadków to miasto jest początkiem. Dla jednych jest to tylko punkt tranzytowy na drodze wiodącej ku rajskim plażom. Dla drugich jest to odskocznia od rzeczywistości, miejsce, w którym chaosem można uporządkować sobie życie. Jeszcze inni trafiają tu na dłużej. Ludzie sukcesu (czytaj ludzie bogaci), zesłani z innych krajów przez swoje firmy. Ludzie biedni (nie mylić z ludzie porażki), przyciągnięci pokusą wzbogacenia się w wielkim mieście. My, jak zawsze, chcieliśmy poczuć i zobaczyć.



W Bangkoku można wiele zobaczyć i wiele doświadczyć. Czego? Wszystko zależy od tego, czego się szuka. Można, tak jak my, zgubić się bez celu, odkryć na własną rękę buddyjskie świątynie, przyjrzeć się kuriozalnemu szmelcowi jakim zarabiają na życie lokalni oraz spróbować smaków, których próżno by szukać w dotychczasowej palecie. Może to być również doskonałe miejscę na imprezę z wyższych sfer. Towarzystwo pań, które raz po raz okazują się być panami. Niedrogie narkotyki przemycane z Birmy na wielką skalę i taniutki alkohol. Bez względu na cel, Bangkok co roku przyciąga miliony.



Przed lotem do Bangkoku czuliśmy lekki niepokój. Dwa tygodnie wcześniej wprowadzono bowiem w Tajlandii stan wojenny. Stojący na czele armii generał Prayuth Chan-ocha przejął władzę w kraju uzasadniając swój ruch potrzebą przywrócenia w kraju porządku. Nie wiedzieliśmy do końca czego się spodziewać. Zostaliśmy zapewnieni przez nasz hostel, że Bangkok jest bezpieczny i nie powinniśmy mieć powodów do obaw. I rzeczywiście, powodów do obaw nie było. Owszem, dało się zauważyć w kilku miejscach żołnierzy oraz nadal obowiązywała godzina policyjna od północy do czwartej rano. Jednakże centrum Bangkoku funkcjonowało 'jak zawsze'. Zrzuciliśmy zatem bagaże i czym prędzej, z trudem łapiąc gęste powietrze, ruszyliśmy do miasta.



Po historycznym centrum miasta poruszać się można dwojako, na piechotę lub tuk-tukiem. Tuk tuk jest bardzo specyficzną formą taksówki, którą spotkamy w wiekszości krajów Azji Południowo-Wschodniej. Zazwyczaj jest to trzykołowy pojazd, z silnikiem skutera lub motoru z dorobioną obudową, w środku której wydzielone zostało miejsce na pasażerów. Tuk tuka można kupić w salonie lub zbudować samemu. Jest lekki i tani w użytkowaniu a co za tym idzie, każdego stać na przejażdżkę. Jednak z punktu widzenia kierowcy jest to ciężki biznes, z uwagi na ogromną liczbę 'tuk-tukowych' taksówkarzy. 15-minutowy przejazd z jednej części centrum Bangkoku do drugiej kosztuje nie więcej niż 10zl. Oczywiście cena zależy od naszych zdolności, zarówno w targowaniu jak i komunikowaniu z Tajami.





Późnym popołudniem trafiamy pod wrota buddyjskiej świątyni Wat Pho, nieopodal Pałacu Królewskiego. Jest to największa i najstarsza (XVIw) świątynia w mieśćie, w której znajdziemy największego w Bangkoku leżącego Buddę. Warto tu zaznaczyć, że Buddę przedsatwia się w trzech pozycjach - leżącej, siedzącej i stojącej. Leżący Budda symbolizuje ostatnią chorobę historycznego Buddy tuż przed wejściem w stan parinirwany, czyli wyzwolenia się od samsary (cyklu życia, śmierci i ponownych narodzin). Parinirwana możliwa jest tylko w przypadku osiągnięcia za życia nirwany. Budda, którego znajdziemy w Wat Pho jest naprawdę imponujący. Długi na 46 metrów, wysoki na 15 metrów jest w całości pokryty złotem płatkowym (za wyjątkiem stóp i twarzy, na których znajdziemy masę perłową).





Lecz Wat Pho to znacznie więcej niż tylko pawilon z leżacym Buddą. Znajdziemy tu wiele mniejszych świątyń, bogato dekorowane stupy, centrum medycyny tajskiej jak i szkołę tajskiego masażu. Za wstęp do świątyni zapłacimy 50 bezbolesnych batów. Bat, czyli waluta Tajlandi, wart jest w przybliżeniu jedną dziesiątą polskiego złotego.









Jedzeniową przygodę zaczęliśmy bardzo ostrożnie bo w klimatyzowanej restauracji, ale po pierwszym dniu w niezwykle gorącym i dusznym Bangkoku tego było nam właśnie trzeba. Zrelaksowani czekaliśmy na jedzenie. Relaks minął po pierwszym kęsie, kiedy rzuciliśmy się na piwo, które miało nam pomóc zwalczyć piekło w ustach. Mimo tego, że na talerzu dało się znaleźć całe gałązki pieprzu i mnóstwo chilli, curry z kaczki dało się lubić. Choć i tak dłużej z nami pozostanie smak zupy tom-yam. Aromatyczna i oczywiście bardzo ostra zupa wzbogacona jest o krewetki i grzyby shitake. Do dzisiaj bezskutecznie próbujemy ją odtworzyć, choć z góry wiadomo, że nigdzie nie będzie smakować tak dobrze jak na miejscu.



Następnego dnia rano wsiadamy w tuk-tuka, który dowozi nas do głównej stacji kolejowej - Hua Lamphong. Chcieliśmy się dowiedzieć, czy mimo zamachu stanu, pociągi kursują normalnie. I kursowały, za wyjątkiem paru dni pod koniec maja, kiedy protestujący Tajowie zgromadzili się na torach wybiegających z miasta w kierunku północnym.

Ze stacji, udaliśmy się piechotą w kierunku świątyni Wat Traimit - jednej z wielu, jakie mniej lub bardziej przypadkowo udało nam się odwiedzić tego dnia. W środku znajdziemy ważącego 5,5 tony Buddę, który został w całości wykonany ze złota. Na zewnątrz natomiast, stał wielki obraz króla Tajlandii, którego wizerunek w tym kraju rozpowrzechniany jest na zasadzie 'im więcej, tym lepiej'. Znajdziemy go w wielu domostwach, restauracjach, pamiątkach jak i na banktonach. Tych ostatnich, przydeptać nogą nie można gdy wyrwie nam je z ręki wiatr, gdyż grozi to karą więzienią z tytułu zniesławienia króla. Król Rama IX, bo o nim mowa, piastuje swój urząd od 1946 roku. Wstęp do świątyni kosztuje 40 batów (4zl).



Powolnym tempem włóczyliśmy się przed siebie w czterdziestostopniowym upale, chowając się od czasu do czasu w którymś z klimatyzowanych sklepików z zimnymi napojami. Nie był to zazwyczaj dobry pomysł, trzeba było bowiem wrócić w miejski skwar. Niedaleko od Wat Traimit, minęliśmy zaciszną świątynię Pathum Khongkha (wstęp darmowy), a chwilę później bramę zwiastującą początek Chinatown.



Chinatown, jak sama nazwa wskazuję, zamieszkują głównie obywatele Chin. Kwitnie tutaj każdy rodzaj biznesu. Nie sposób zliczyć wszystkie sklepy sprzedające tu złoto bądź równie cenne płetwy rekina. Przebierać można w licznych restauracjach, serwujących chińskie potrawy, które próbują zachęcić do wizyty zwisającą przy wejściu upieczoną w całości kaczką. Wreszcie znajdziemy tu targi, na których zaopatrzymy się w najbardziej egzotyczne produkty, jeśli tylko będziemy wiedzieć czym one właściwie są.











Znów chowamy się przed miejską dżunglą. Tym razem, zaopatrzeni w porcję ogromnego lychee, zasiadamy w parku Romaneenart. O dziwo, znalazło się kilku śmiałków, którzy w Bangkoku postawili na jogging! My tu z podwyższonym tętnem, cali mokrzy, uprawiamy siedzenie. A tam nagle kilku ludzi zdecydowało się w tym gęstym powietrzu sobie pobiegać. Kiedy już zamknęliśmy z powrotem opadnięte ze zdziwienia szczęki, powoli, doszliśmy do świątyni Wat Suthat Thepwararam (wstęp darmowy). Trafiliśmy tu na grupę mnichów zajadających się ryżem jak i na jednego, który wcale chyba głodny nie był bo odprawiał we wnętrzu świątyni modlitwy dla kobiet. A może i był głodny, ale obowiązek modlitwy nie pozwalał mu zjeść? Nie dowiemy się. Sekret mnicha.







Nawet przy takiej pogodzie jak w Bangkoku w końcu zachce się jeść. Trafilismy do centrum Old Siam Plaza, które jest obowiązkowym punktem dla osób uzależnionych od cukru w dużych dawkach. Większośc słodyczy robiona jest w momencie złożenia przez nas zamówienia. Są też soki owocowe i dość dziwne, choć na nie właśnie się zdecydowaliśmy, słodkie zupy. Radość dla wzroku i zadowolenie podniebienia (2-20zl).

Z dodatkową dawką energii ruszamy na podbój przedostatniej tego dnia świątyni - Wat Ratchabopit (wstęp darmowy). Poza nami nie było tu nikogo. To ciekawe, że w mieście, w którym żyją miliony ludzi i które odwiedzane jest przez dziesiątki tysięcy turystów dziennie, można znaleźć obiekt użytku publicznego cichy, pusty i trochę chłodniejszy. Niesłychanie kontrastuje to z kipiącym za bramą swiątyni miastem.



Przechodzimy na drugą stronę ulicy do parku Saranrom, gdzie objawiła nam się ogromna i niewątpliwie żywa jaszczurka. Płynący w kanale stwór mierzył blisko 150cm i wnikliwie badał otoczenie swoim rozdwajającym się przy końcu językiem. Spotkaliśmy także młodego, dużo mniejszego osobnika (ok.35cm).







Przedostajemy się na molo Tha Tien nad brzegiem rzeki Chao Phraya, gdzie za okrągłe 3 baty (0,3zl) przepływamy na drugą stronę do ostatniej świątyni na naszym szlaku - Wat Arun. Wznosząca się majestatycznie na 82m iglica, symetryczie otoczona czterema stupami, prezentuje się niczym statek kosmiczny gotowy do odlotu. Udekorowana została płytkami, które niegdyś chińscy kupcy zostawili w Bangkoku uznając je za balast. Do środka świątyni wejść się nie da, środka po prostu nie ma. Są za to schody, strome na tyle, że drogę do połowy iglicy można uznać za wspinaczkę. Z góry rozprzestrzenia się piękny widok na sporą część Bangkoku. Mistycyzmu dodają temu miejscu malutkie dzwoneczki, które trząsane przez lekki wiatr zagłuszają niespokojne myśli przyjezdnych.







Wieczorem ulegamy pokusie i udajemy się na oblężoną przez zachodnich turystów, najsłynniejszą w Bangkoku ulicę - Khao San. To tutaj kupić można prażone robaki, których miejscowi wcale nie jadają, ale z którymi chętnie fotografują się odważni przyjezdni. To tutaj możemy wyrobić sobie w 3 minuty prawo jazdy czy też paszport dowolnego kraju. Tu napijemy się piwa. Tu znajdziemy narkotyki. Tu dostaniemy masaż każdej części ciała. Tu znajdziemy europejską imprezę. Na pewno warto zobaczyć, natomiast ile czasu spędzić na Khao San to już sprawa indywidualna.



Na koniec dnia trafiamy pod adres 209 Samsen Road Soi 5 Pranakorn w Bangkoku na bajecznie tani (16zl/h), acz łamiący kości tajski masaż. Polecamy!

Więcej naszych relacji na www.sztukapodrozowania.wordpress.com

Dodaj Komentarz

Komentarze (2)

dzikidzik 27 sierpnia 2014 14:11 Odpowiedz
Opowieść ok, bardzo ładne zdjęcią, natomiast nie wiem skąd ten tani alkohol bo i w family mart i w 7/11 jest droższy niż w Polsce. W pubach i dyskotekach ceny podobne do naszych. Chyba, że piszesz o bardzo niebezpiecznej lewej wódce ryżowej której sposób otrzymywania ma się nijak do polskiego dobrego bimbru.
tomgun 1 września 2014 12:54 Odpowiedz
dzikidzikOpowieść ok, bardzo ładne zdjęcią, natomiast nie wiem skąd ten tani alkohol bo i w family mart i w 7/11 jest droższy niż w Polsce. W pubach i dyskotekach ceny podobne do naszych. Chyba, że piszesz o bardzo niebezpiecznej lewej wódce ryżowej której sposób otrzymywania ma się nijak do polskiego dobrego bimbru.
No co Ty? Alko jest tanie, ja tam lubię mocne alko i zakochałem się w Hong Tong Whisky :D Smakuje jak Ballantine's a kosztuje śmieszne pieniądze - jak na whisky. Wypiłem tego trochę i żyje - a nawet dodam ,że lepiej się czułem niż po czystej w Polsce ;) Ceny alko nie są takie jak na Ukrainie czy u ruskich, bierze się to głowinie z kultury picia w Azji a właściwie jej braku. Polecam piwko Chang - na mieście koło 2 zł za 0,5 l.